Po wielu miesiącach przygotowań (może nie zawsze w stu procentach takich jak bym chciała ale na pewno bardzo wytrwałych) w końcu nadszedł wielki dzień. Maraton był w sobotę, w piątek wzięłam wolne w pracy żeby trochę odespać ponieważ pobudka w sobotę była zaplanowana na 5:30 rano. Kiedy wstawałam wydawało się że jest jeszcze środek nocy. Dopiero kiedy zjadłam śniadanie i zaczęłam się zbierać do wyjścia zaczęło się rozjaśniać. Na strój do biegania założyłam dżinsy i kurtkę i z plecakiem na plecach wyruszyłam do Kampinosu (oczywiście nie na piechotę tylko autobusem).
Na miejsce startu dotarłam około 8:00, trochę za wcześnie jak się okazało ponieważ był bardzo zimny ranek i mocno zmarzłam czekając na start, który był o 9:00.
W końcu jednak nadeszła godzina startu i ok. 100 osób wyruszyło na trasę. Postanowiłam biec jak najbardziej wygodnym tempem więc biegło mi się bardzo przyjemnie, widoki po drodze były nie do opisania, las, mgła, przebijające się miejscami słońce.
Pierwsze silne zmęczenie zaczęłam odczuwać ok. 20km. Trasa była dosyć trudna, sporo górek, miejscami piach, kilka stromych podbiegów, wszystko to spowodowało że po 20km moje mięśnie były już mocno zmęczone. Największy kryzys miałam chyba ok. 25km kiedy uświadomiłam sobie że do pokonania mam jeszcze 17km! Zastosowałam jednak strategię "oby do najbliższego punktu", na każdym punkcie dawałam sobie chwilę marszu na wypicie wody (wypijałam cały kubeczek bo mimo chłodu chciało mi się pić dosyć mocno, szczególnie w drugiej połowie). Oprócz wody dwa razy na trasie zjadłam kilka suszonych daktyli i wypiłam w sumie 400ml wody kokosowej (miałam ją w dwóch 200ml bidonikach przy pasie) i dzięki temu nie straciłam energii aż do mety na którą wbiegłam pełną parą (oczywiście przyspieszyłam 100m przed metą :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz